Tomasz Mlącki: God save America, czyli wolnoć Donku w swoim domku
A więc stało się. Gra o tron skończona. Żegnamy demokratę, witamy autokratę. Najskuteczniejszy populista świata wziął w cuglach władzę w najważniejszej jego demokracji. Stać się tak zresztą musiało, jeśli spojrzymy na wyniki przedwyborczych, niezwykle wyrównanych sondaży, gdyż te, w myśl zasady „spirali milczenia”, zdefiniowanej prawie 60 lat temu przez niemiecką badaczkę opinii publicznej Elizabeth Noelle-Neumann, w wyniku, między innymi, niechęci przyznania się ankietowanych do kandydatów kontrowersyjnych, czyli populistycznych właśnie, powodują efekt ich znaczącego niedoszacowania, sięgający nawet kilkunastu procent. Wstydzę się, więc jestem. Zwycięski, rzecz jasna.
Świat, pośpiesznie zapinając najmocniej jak tylko można pasy, pociesza się nieprzewidywalnością elekta, trwając w nadziei, iż może dać ona efekty odwrotne do dość oczywistych, czyli wynikających z chłodnej analizy 45. prezydentury w USA. Tak czynią niepoprawni, nałogowi optymiści, bowiem w tych trudnych czasach optymizm to opium elit i znaczącej części komentariatu, liczących na to, że Trump w ostatniej swojej kadencji będzie inny, niż ten z lat 2016-2020. Jako przedstawiciele branży, która w kryzys każdej proweniencji wchodzi pierwsza, a ostania zeń wychodzi, nie mamy takiego luksusu spojrzenia, więc słuszniej przygotować się na wariant mocno pesymistyczny, wchodząc z założenia, jak to mawiała moja licealna ex (najczulsze pozdrowienia Dorotko, gdziekolwiek jesteś, mówiono mi, że zakotwiczyłaś na Florydzie, zatem uważaj na sąsiada), lepiej rozczarować się miło niż miło inaczej, więc naszkicujmy czarny scenariusz, w żarliwej wierze, że się nie ziści.
Czego się bowiem można spodziewać po człowieku, który z nieskrywaną satysfakcją i aprobatą mówi o sobie „jestem, k…. szalony”, nie rozumiejącym, od najmłodszych lat, znaczenia słowa „nie”, stale obnoszącym się z wyniosłą, zaciętą miną, emanującym pogardą dla myślących inaczej, nierzadko wypowiadaną w chamski sposób, pozwalającym sobie na rasistowskie wycieczki, o seksiście-recydywiście i modelowym mizoginie, wyrażającym publicznie zrozumienie i podziw dla autokratów i dyktatorów, współczesnych i historycznych, jednostce rozumiejącej jedynie argument siły, człowieku, który patologicznie myli państwo ze sobą, zaprzysięgłym leseferyście, pozbawionym empatii, uwikłanym w liczne procesy, mającym wyraźne deficyty inteligencji emocjonalnej? Lista jest znacznie dłuższa, ale ograniczony format tekstu nie pozwala na jej kontynuację, więc zachęcam do indywidualnych ćwiczeń merytoryczno-semantycznych. Czy tu mogłaby zajść zmiana? Wolne żarty, ludzie w tym wieku, a szczególnie pałający, wielokrotnie przecież werbalizowaną, żądzą odpłaty za wyimaginowane krzywdy i despekty, raczej się nie zmieniają. Jeżeli czegoś można być pewnym, to tego, iż już w pierwszej minucie po zaprzysiężeniu Trump wciśnie do dechy pedał gazu w potężnym walcu zmian polityczno-ekonomicznych. Nie sądzę, aby się miał okazję wnikliwie zapoznać z puścizną Szekspira, ale na pewno z satysfakcją przeczytałby cytat z „Historii Henryka IV”, kiedy to tytułowy bohater, gotując się do bitwy pod Shrewsbury, mówi do swego dworu: „gdy zwłoka pocznie tyć, nadzieje chudną”. Nie liczmy zatem na jakikolwiek poślizg czy taryfę ulgową, w styczniu się zacznie, jak u Hitchcocka, od big-bang.
Tym razem nie popełni błędu z poprzedniej kadencji, kiedy to dobrał ekipę z grona tradycyjnego establishmentu Grand Old Party, niepotrzebni mu bowiem tacy, co nie wierzą ślepo w jego mniemany geniusz albo rozdzielający włos na czworo. Prezydent elekt zdaje się wierzyć, że „wystarczy wydać rozkaz, a wszystko zrobi się samo”, jak niegdysiejszy, najbardziej złowróżbny lokator Kremla. W słowniku jego nominatów, ludzi bezwarunkowo wobec szefa lojalnych, nie ma miejsca na termin „niemożliwe”, a czas teraźniejszy w kategoriach realizacyjnych ma zostać zastąpiony przez przeszły. Dokonany. Pierwsze wskazania budzą niedowierzanie i grozę. Ograniczmy się tylko do obszaru bezpieczeństwa narodowego. Szefem Departamentu Obrony, czyli zarządzającym najpotężniejszą armią świata, ma zostać Pete Hegseth – weteran z Iraku, Afganistanu i z niesławnej bazy Guantanamo na Kubie, obecnie gwiazda prawicowej telewizji Fox, który nigdy nie dowodził większą jednostką bojową, ani nie kierował dużą instytucją, walczący za to zaciekle z „ideologią woke” w armii (rozumianą w szerszym znaczeniu, jako zwiększona świadomość społeczna na temat nierówności i dyskryminacji zwłaszcza w kontekście rasowym, płciowym i społecznym), broniący żołnierzy oskarżanych o przestępstwa wojenne i złe traktowanie więźniów, krytykujący służbę wojskową kobiet, deprecjonujący geopolityczną wagę wojny w Ukrainie, niekryjący sceptycyzmu wobec NATO, które określa jako "anachroniczny i jednostronny sojusz”, z drugiej jednak strony wyrażając niemalże bezwarunkowe poparcie dla agresywnej polityki Izraela, co nie wróży dobrze deeskalacji konfliktu izraelsko-palestyńsko-libańskiego.
Drugim szokującym przykładem jest kandydatka na stanowisko Dyrektorki Wywiadu Narodowego, czyli osoby dysponującej najbardziej wyczerpującym dossier na temat świata we wszystkich jego kontekstach, koordynującej pracę amerykańskich agencji wywiadowczych, zatwierdzającej ich raporty lądujące codziennie na biurku prezydenta. Funkcję tę ma objąć Tulsi Gabbard, niegdyś demokratka, od lat dryfująca na coraz bardziej ekscentryczne pozycje, której poglądy nierzadko były i są określane jako otwarcie sprzeczne z narodowymi interesami bezpieczeństwa. Gabbard odwiedziła na przykład Syrię, spotykając się z dyktatorem Baszarem al-Asadem, a po wizycie, naciskana przez dziennikarzy, nie potępiła jego zbrodni wojennych. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę wielokrotnie powtarzała, bezkrytycznie oraz in extenso, tezy rosyjskiej propagandy, nic więc dziwnego, że jest ulubienicą putinowskich mediów.
Sam prezydent elekt jest zwolennikiem polityki transakcyjnej w kategoriach geopolityczno-obronnych, co z czarującym uśmiechem obwieścił jego polski odpowiednik, opatrując to dictum uwagą, że należy to zrozumieć. Cóż to może oznaczać w praktyce? W wersji optymistycznej, na przykład, ciągłe naciski na sojuszników o zwiększanie budżetu wojskowego, wydawanego, rzecz jasna, na wojenne zakupy w Stanach Zjednoczonych, a w wersji najbardziej skrajnej, choć nie niemożliwej, cennik pomocy militarnej. Tyle za 101. dywizję powietrznodesantową, tyle za 6. flotę, a tyle za kontyngent w Jasionce. Supermarket z interwencjami, czasem w promocji, częściej nie. Zrozumieliśmy? Przerażenie, szczególnie w Polsce, krajach nadbałtyckich i w Mołdawii, winny budzić wyciekające szczegóły tzw. planu dla Ukrainy, czyli nowego Monachium w Kijowie, zmuszającego to nieszczęsne państwo do zawarcia pokoju na warunkach agresora, z uznaniem wszystkich zdobyczy terytorialnych Rosji, wciskającego ukraińską państwowość w formę kadłubową i sezonową, zamrażającego konflikt do kolejnej, nieodległej zapewne agresji na to lub inne z wymienionych państw. To nic innego, jak plan pokoju za wszelką cenę, więc wszystkie dzwony nad Wisłą z Zygmuntem na czele winny bić na trwogę. Co to dla naszej nadwrażliwej na wszelkie geopolityczne zawirowania branży oznacza, nie trzeba chyba tłumaczyć.
Efektem oczywistym przewidywanego amerykańskiego izolacjonizmu transakcyjnego, jak podnoszą co bardziej trzeźwi eksperci, będzie globalne wzmożenie dyktatorów i autokratów, ośmielonych do odmrożenia lub eskalowania konfliktów – na Półwyspie Koreańskim, Tajwanie i w wielu innych zapalnych punktach globu. Ryzyko konfliktów zbrojnych mogą też nakręcać wojny handlowe, nieuniknione w przypadku nałożenia przez USA wysokich ceł na import. Co najmniej równie, jak te związane z polityką zagraniczną i bezpieczeństwa, kontrowersyjna nominacja to wskazanie najbogatszego człowieka na świecie (jego majątek wzrósł o ponad 20 proc. od jej ogłoszenia) – Elona Muska, hojnego sponsora zwycięstwa Trumpa, dla którego specjalnie utworzono Departament ds. Efektywności Rządu, super urząd z wyjątkowo szerokimi uprawnieniami, klasyczną czerezwyczajkę. To krzyczący przykład konfliktu interesów (nader opłacalny w wymiernych korzyściach – patrz wyżej) oraz podręcznikowy case skrajnie niebezpiecznego wpływu bogaczy na politykę. Przy okazji – spróbujcie sobie wyobrazić, jaki jazgot podniósłby się po prawej stronie, gdyby zwycięski kandydat demokratów zaprosił do rządu powiedzmy Billa Gatesa. Ta nowa instytucja, na co wszystkie dostępne przesłanki wskazują, będzie próbą drastycznego inkorporowania do pragmatyki społeczno-gospodarczej najpotężniejszego państwa świata ideologii libertariańskiej, w jej radykalnej, dogmatycznej wersji. Wiodący w świecie fabrykant aut na baterie, bezwzględnie i skutecznie prywatyzujący kosmos (przypomnijmy sobie aferę ze starlinkami na początku inwazji na Ukrainę), wierzy bowiem, że państwo można traktować jak biznes, mega-firmę i ciąć aż do kości, gdy jest nieefektywne. Musk zdaje się w swoim doktrynerstwie, głoszonym pod hasłami deregulacji i dekonstrukcji, z porażającą dezynwolturą zresztą, ciesząc się jak dziecko, które udowodni wreszcie, że jego będzie na wierzchu, nie rozumieć na czym, od zarania cywilizacji, bazuje idea państwa, iż naczelną tu wartością nie jest przynoszenie zysków, a realizacja uzgodnionych w umowach społecznych celów. Gigantyczne, mówi się o niewyobrażalnej sumie 2 bilionów dolarów, cięcia, dokonywane tylko po to, by udowodnić tezę o przeroście państwa, skończą się radykalnym jego spłyceniem, na granicy anihilacji oraz skrajnym spadkiem dostępności usług publicznych, który odczują najbardziej ich potrzebujący, w dużej mierze wyborcza klientela Trumpa zresztą. Swoją drogą diabelski ten oksymoron z orwellowskim sznytem – Departament ds. Efektywności Rządu.
Obaj panowie mają zresztą, jak to się nad Potomakiem mawia, much in common, będąc dwoma filarami amerykańskiego alt-prawicowego resentymentu, patologicznymi egotykami, przekonanymi o swojej boskiej niemalże proweniencji. Trump, wyznaczając Muska i innych członków tego gabinetu politycznych osobliwości, pokazuje progresywnej Ameryce gest Kozakiewicza, patrząc z atawistyczną radością na jej bezsilne oburzenie, gotując się jednocześnie na totalną wojnę z amerykańskim państwem w jego obecnej formie, co nie wróży dobrze tamtejszej demokracji. Jedynym co może powstrzymać przyszłego prezydenta o autokratycznych ciągotach jest siła ustroju USA, dość archaicznego, opartego na prawie 250-letniej, lakonicznej, zmienianej rzadko i niechętnie konstytucji, aktach rozproszonych i zwyczaju. Budzące grozę pytanie brzmi, czy ów konstrukt wytrzyma tę próbę, orkiestrowaną przez najbardziej bezwzględną i zdeterminowaną ekipę od początku północnoamerykańskiej państwowości? Czy Sąd Najwyższy ze zdecydowaną przewagą konserwatywnych sędziów, w tym trzech nominowanych przez Trumpa, obroni demokrację? Czy liberalne stany się podporządkują, czy też będziemy mieli kolejny konflikt secesyjny? Pytań jest bezlik, odpowiedzi nie zna nikt…
Jeśli to zawiedzie, wtedy wolnoć Donku w swoim domku, hulaj Musku w swoim piasku. God save America, not to mention about the world… Na koniec wróćmy do Szekspira, w końcu znacząca część jego imponującego dramaturgicznego dorobku to tyleż błyskotliwe, co porażające rozważania nad ludzkim, nierzadko gargantuicznym ego, co rzecz idealnie osadza w opisywanym kontekście. Oddajmy zatem głos Ryszardowi III: „Cóż to? Wy drżycie? Wszyscy się lękacie? Nie chcę was ganić – jesteście śmiertelni”.
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca