Tomasz Mlącki: Etos czy biznes, czyli elegia
Polskie góry od dobrych kilku lat są konsekwentnie, w postępie wykładniczym, o szalonej już dynamice, zadeptywane. Nader demokratycznie zresztą, przez wszystkie grupy społeczne, bez względu na wiek, płeć/gender, pozycję społeczną, proweniencję geograficzną, konotację aksjologiczną i inne zmienne.
Trzeba rzec dobitnie, że góry Polaków, na swój paradoksalny sposób, łączą. W tłoku co prawda, ale w końcu, gdzie się nie zbliżać, jak w ścisku właśnie. Tłumność ta staje się jednak, coraz bardziej dojmująco, zaprzeczeniem wolności jednostki, której zawsze były ostoją, opiewanej tak licznie i żarliwie w poezji, prozie, piosence oraz innych formach uzewnętrzniania stanu ducha, bezsprzecznie uwznioślanego na owych wyżynach, a trudnych do osiągnięcia, oczywista to oczywistość, w tak licznym towarzystwie, gdzie myśl cenna łatwo pierzcha w kakofonii dźwięków i natłoku obrazów, skutecznie przesłaniających naturalne, czyli raczej samotne, piękno.
Cała radość górskiej wędrówki polega przecież na jej spontaniczności, błysku woli, owej ekscytującej iluminacji doświadczonej choćby w przeddzień wyjazdu, tej spiesznej, gorączkowej wręcz antycypacji marszu, na szybkim, z pewnością niedoskonałym w kompletowaniu zawartości, spakowaniu plecaka i wreszcie jakże wyczekiwanej, narkotycznej frazie, wypowiadanej na początku szlaku, nieważne, czy głośno, czy w duchu, samotnie, czy w raczej nielicznym gronie - zaczynamy gryźć tę górę! Jeszcze nie tak dawno temu wystarczyło wykonać telefony do schronisk na wykoncypowanej dopiero co trasie, a umówiwszy się, w ramach dostępności oczywiście, na rychłą płatność na miejscu, podążać tam z pewnością, że czeka na nas wygodny, choć obiektywnie spartański, nocleg po kilku lub kilkunastu godzinach dreptania w górę i w dół. Niestety, jak mawiają mistrzowie nostalgicznego sarkazmu, nasi południowo-zachodni i prozachodni sąsiedzi, w chlubnym odróżnieniu od orientalizujących południowo-wschodnich, to už se nevrátí…
Usieciowienie, a co za tym idzie ustawiczna, patologiczna perswazja uprzedniego, dokonywanego z wielomiesięcznym wyprzedzeniem planowania, skutecznie anihilowała opisywany wyżej, znakomicie funkcjonujący od dziesiątków lat, wolnościowy paradygmat górskiego wędrowania. Schroniska, w dążeniu do, zrozumiałego poniekąd z biznesowej perspektywy, usprawnienia modelu zarządzania i finansowania działalności, narzucają coraz to powszechniej dokonywanie rezerwacji online, bezalternatywnie zresztą, bowiem próśb o nocleg zgłaszanych drogą mailową lub telefoniczną już nie przyjmują. Niezwykle to wygodne dla obiektu, bo zapełnienie, a co ważniejsze zaliczki, spływają nawet na rok z góry, ale niezbyt korzystne dla turystów zmuszanych do wyścigu po na pniu wyprzedające się z ogromnym wyprzedzeniem miejsca, notabene z wielką pogodową niewiadomą, bo jej przewidywanie to szamańska robota, a nastrój wędrowca po wielogodzinnej, intensywnej, niechcianej przecież w chwili wyboru terminu ulewie, daleki będzie od szampańskiego. Co z tego, że system przewiduje, ze znaczącymi ograniczeniami zresztą, możność przesunięcia przyjazdu, skoro i tak wpada się w ten sam zaklęty krąg tyle, że przesunięty w czasie.
Nierzadko na początku zimy brak już zupełnie miejsc na lato i wczesną jesień. Ich zdobycie graniczy z cudem, a przykłady są, mutatis mutandis, kuriozalne. Jedno z najpopularniejszych i najpiękniej ulokowanych schronisk w Polsce, kultowa „Piątka” w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, w styczniu otwarło segment rezerwacyjny na okres od czerwca do września. Wszystkie łóżka wykupiono w mig. Uradowani gestorzy napisali na fejsie: „Nasi Kochani Turyści! Tak pocisnęliście, że całe lato zniknęło w kilka minut. Wiemy, że nie wszystkim udało się zarezerwować miejsca, z jednej strony jest nam przykro, a z drugiej strony bardzo, bardzo miło, że tak lubicie być naszymi gośćmi”. Pocisnęli, bo nie mieli wyjścia, a przede wszystkim dlatego, że pocisnęliście pierwsi, żeby mieć problem z głowy, jak najszybciej, choć można było widełki czasowe rozciągnąć na kilka sesji, a nie sprzedawać wszystko na pniu, dając klientom więcej przestrzeni na decyzję, ale tam, gdzie o dudki idzie, nietrudno na dudka wystrychnąć. Kto pierwszy, ten lepszy, a ostatnich, niepogryzionych jeszcze, można ugłaskać, jak w tym samym wpisie czytamy, mirażem odmiany losu.
„Jest jeszcze światełko – nieopłacone rezerwacje wrócą do systemu w piątek (czyli w dwa dni potem – TM). Więc jeśli jesteście zainteresowani, zaglądajcie na stronę. Przesyłamy moc serdeczności”. Dwudniowy termin wpłaty zaliczki na prawie dziewięć miesięcy przed przyjazdem – no, no, wypada pogratulować podręcznikowego wykorzystania pozycji monopolisty, określonej elegancko jako „brak alternatywnej opcji noclegu w okolicy”. Bezwzględna logika wywodu, zaiste. Ta bardziej empatyczna podpowiada, iż monopolista nie powinien się bać pustostanów, a już na pewno nie tam i wtedy, w szczycie górskiego sezonu. Nie trzeba aż tak cisnąć, sprzeda się wszystko, tak czy inaczej, bez względu na niemałe, oscylujące w granicach trzygwiazdkowego hotelu na nizinach, ceny. Oto one: miejsce w dwójce (sanitariaty wspólne, koszt bez śniadania, za dobę) – 180 złotych, w czwórce – 140 zł, a w pokoju siedmio-, dziewięcioosobowym – 120 zł. Nocleg w zbiorówce na materacu – 80 zł, pościel płatna ekstra – 30 zł. Oczywiście, z pieniędzmi jest tak, że najlepiej mieć je wcześniej, i o to zapewne tu chodzi. Ostentacyjny ukłon w stronę etyki skuteczności, w miejscu, które wydawałoby się, ze względu na tradycję, etos, czy genius loci, winno ciążyć raczej ku etyce wartości. Chciałoby się mieć właśnie tam więcej wolności, a mniej presji.
Sytuacja taka byłaby nie do pomyślenia choćby dziesięć lat wcześniej, nie tylko z prostej przyczyny niedoskonałości narzędzi sprzedaży w raczkującej wtedy w tym obszarze sieci, ale przede wszystkim ze względu na inny, daleko bardziej niepokojący fakt. Dziś bowiem dominuje w handlu mentalność uzależnienia od transakcyjności online, zmuszającej do podejmowania decyzji o wydaniu pieniędzy, czytaj kredytowaniu sprzedawcy, z dużym wyprzedzeniem. W sukurs tej handlowej dystopii idą media społecznościowe, z precyzyjną perfekcją kreując i katalizując kult miejsca, jak i obawę o bycie pominiętym/tą w tym kontekście, stymulując jakże owczopędnie. Fear of missing out dotarło więc pod wierchy, skutecznie uzależniając od potrzeby błyskawicznego usatysfakcjonowania, w tym przypadku zakupu pod presją ograniczonej podaży. Media rozpisują się w tym przypadku o hicie sprzedaży, bezsprzecznym, jeśli mówimy o treści. Uczciwiej byłoby dla równowagi wspomnieć o bezdyskusyjnym kicie, jeśli skoncentrujemy się na formie.
Co gorsza ów wirus stał się już pandemiczny, ponieważ rzeczony system przyjmuje coraz więcej instytucji na wszystkich kontynentach, w tym topowe muzea i inne cenione przez turystę miejsca, gdzie nie sposób się dostać z dnia na dzień, bo limity są wyczerpane, bądź w ogóle nie można już kupić biletów w kasie tradycyjnej, na miejscu, trzeba zatem planować ze zbyt dużym wyprzedzeniem. Jakże to korzystne dla całego, szeroko rozumianego przemysłu podróży, hojnie kredytowanego na solidne zaś. Niezadowolonych opędzi się narracją o bezalternatywnym postępie, winę zrzucając na system. System dzieli, system rządzi, system zawsze nas urządzi. Spontan umarł, witajcie w coraz to nowszej, wspanialszej, zaciskającej się sieci.
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca