W górę, w dół, do przodu. Krętą drogą na igrzyska

Igrzyska Olimpijskie Paryż 2024, sędziuje Wojtek Liszka. Źródło: FIBA
Na zdjęciu: Igrzyska Olimpijskie Paryż 2024, sędziuje Wojtek Liszka. Źródło: FIBA

Wojtek Liszka – przedsiębiorca, innowator, mówca, wcześniej hotelarz to postać znana i znacząca w szeroko rozumianym przemyśle spotkań. Nie wszyscy jednak wiedzą, że jego pasją jest również sport. Dokładnie 29 lat temu, 25 listopada 1995 roku, Wojtek sędziował swój pierwszy koszykarski mecz. Można zatem odpowiedzialnie stwierdzić, iż jest arbitrem dojrzałym. Specjalnie dla MeetingPlanner.pl, w spektakularnej, szczerej wypowiedzi, opisuje swoją drogę do finału Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. To wyjątkowa, zaskakująca lektura, uczciwa, skondensowana wiwisekcja sukcesu, podana bez zbędnych słów. Lektura obowiązkowa dla wszystkich tych, którzy chcą się piąć do góry, nie zapominając o tym, że są tylko ludźmi, choć wybitnymi.
 
Zdecydował przypadek, zrządzenie losu, palec boży – jakkolwiek to nazwiemy, czy może raczej moment przełomu, bo takich istotnych chwil w przygodzie z koszykówką było więcej.

Ale na samym początku było słowo, a raczej kilka słów wypowiedzianych przez mojego trenera. Byłem wtedy uczniem pierwszej klasy liceum ogólnokształcącego marzącym o zawodniczej karierze koszykarskiej. W trakcie jakichś rozgrywek między klasowych nauczyciel nie mógł sędziować, więc powiedział: „bierz to, dasz radę”. Po prostu. To było w listopadzie 1995 roku, a ja złapałem wtedy za gwizdek i załapałem bakcyla. Ten człowiek dostrzegł potencjał w małolacie biegającym po boisku, chłopaku niezbyt poradnie próbującym sędziować kolegom z klasy i podpowiedział, żebym poszedł na kurs sędziowski, i że może będę w tym lepszy niż w graniu w koszykówkę. Tak powiedział, a ja postanowiłem się sprawdzić. Gdyby to się nie wydarzyło, nie byłoby mnie tu, gdzie teraz jestem, zarówno w biznesie, jak i w sporcie, bo uważam, że te dwie podróże bardzo mocno się przenikają, są koherentne, jedna wspiera drugą.
 
Po Igrzyskach, w ramach przygotowań do zajęć z młodymi sędziami naszkicowałem na kartce ścieżkę mojej sędziowskiej kariery od ukończenia kursu aż po Paryż. Ta oś czasu miała pomóc mi zobrazować przebieg wydarzeń pomiędzy 25 sierpnia 1996 roku, kiedy ukończyłem kurs sędziowski, a sierpniem 2024. Uświadomiłem sobie w tamtym momencie, jak mylny obraz wyłonił się z tego wykresu. Wyglądało na to, jakbym przez prawie trzy dekady szedł jak po sznurku, od sukcesu do sukcesu, a rzeczywistość była zupełnie inna. Te 30 lat to był prawdziwy rollercoaster w moim życiu, klasyczna sinusoida upadków i wzlotów. Dlatego dziś, rozmawiając z innymi osobami idącymi podobną ścieżką, zależy mi na ukazaniu tej perspektywy, aby borykając się z podobnymi wyzwaniami, mogły uniknąć zmartwień, jakie mi często towarzyszyły.
 
Równolegle do mnie tą samą drogą podążały przecież dziesiątki innych osób, które napotykały podobne trudności i wątpliwości. Być może w pewnym momencie stwierdziły, że tak dalej już się nie da. Odpuściły, zmieniły kierunek, przekierowały uwagę na inne obszary życia. Niewykluczone, że osiągają tam znaczące sukcesy. Ja byłem dosyć konsekwentny w utrzymywaniu ustalonego kierunku, dzięki czemu udawało mi się wydobywać z wielu dołków. Wracając do mojej osi czasu, uświadomiłem sobie w tamtym momencie, że obserwując inne osoby osiągające sukcesy, ja również ich drogę widziałem jako prostą. Ścieżka do celu nigdy nie jest jednak taka, a sukces wyrasta także z naszej niedoskonałości, z owych upadków właśnie, po których wznosimy się, aby iść dalej. Bez trudnych chwil, bólu porażek, potężnego ładunku doświadczenia, jaki niosą, trudno o osiągnięcia. Z tej perspektywy są niezastąpione, niezbędne w doskonaleniu się, w kształtowaniu świadomości dosięgania celów, choćby takich, jak te, do których dążę w sporcie i biznesie.

Początkowo moja ścieżka w sędziowaniu była czysto hobbystyczna, sprawiało mi ono wielką frajdę. Pierwsze sześć lat, okres prometejski, można powiedzieć, przeszedłem z bardzo fajnym gronem kolegów, wzajemnie się motywujących. Potem pojawiła się pierwsza bariera. Jak dostać się na poziom szczebla centralnego, czyli rozgrywek od drugiej ligi wzwyż. Wydawało się, że szanse abym został zaliczony do wąskiego, pięcioosobowego grona spośród kilkudziesięciu kandydatów z całej Polski są takie sobie. Zdawało mi się, że byłem za młody, miałem oczywiste słabości, wyraźne ograniczenia. Patrząc w lustro powtarzałem sobie: wyglądasz zbyt dziecięco, nie wzbudzisz odpowiedniego zaufania w profesji sędziowskiej. To mnie wtedy hamowało. Bez pewności siebie w sporcie, jak również w biznesie, ciężko coś osiągnąć. Pomimo piętrzących się myśli i wątpliwości, ciągle pracowałem. Zajęło mi rok, żeby przebić się wyżej. Druga liga po raz kolejny zafundowała mi huśtawkę nastrojów. Były lepsze i gorsze momenty. Na początku byłem częściej oceniany gorzej, bo obserwatorzy zawsze bardziej cenili osoby doświadczone, rozpoznawalne niż młokosa, który w ich mniemaniu niewiele potrafi. Nie raz słyszałem, że się do tego nie nadaję, nie mam predyspozycji, że nie rokuję, co było w oczywisty sposób demotywujące, ale jednocześnie ciągle wierzyłem, że nie wolno mi się poddać, że przyjdzie lepszy czas. Czekałem nań trzy lata, po których przeskoczyłem do pierwszej ligi, wchodząc tam przez jeszcze węższe niż poprzednio gardło.

Szczęście dopisało mi w idealnym momencie. Dostałem promocję, a po kolejnych trzech latach, lepszych i gorszych meczach, krańcowo zróżnicowanych ocenach, przeszedłem do ekstraklasy, także, jeśli nie przede wszystkim, dzięki ludziom, którzy we mnie uwierzyli, pomogli mi wytrwać. Ten moment w mojej karierze był kluczowy, po raz pierwszy poczułem się komfortowo, odciąłem kupon w jakiejś mierze. Spełniłem marzenie. Po dwóch latach sędziowania w ekstraklasie usłyszałem, że mam potencjał i że zostanę kandydatem, w szerokim gronie, na sędziego międzynarodowego. Mijało właśnie 14 lat mojego sędziowania, uwierzyłem wtedy mocno, że mi się uda, że pójdę dalej. Zyskałem wówczas bardzo dużo pewności siebie, byłem na fali. Okazało się, że Polska federacja miała tylko jedno, jedyne miejsce na egzaminie w FIBA i nagle otrzymałem informację, że tym kandydatem nie będę ja. To był ciężki moment. Ramy wyznaczone przez federację są ścisłe. Cykl naboru jest co dwa lata, sędzią międzynarodowym można zostać tylko do 35. roku życia, a ja miałem wtedy 30 lat. Widziałem więc bardzo klarownie, że moje szanse, biorąc pod uwagę i to, że za moimi plecami idzie kolejne ambitne pokolenie, znowu się kurczą. Los się do mnie jednak uśmiechnął. Okazało się, że Polska, wyjątkowo, dostanie dodatkowe miejsce i na egzamin mogą pojechać dwie osoby, z których licencję otrzyma maksymalnie jedna. Sytuacja niezwykle motywująca, ale co, jeśli się nie uda? Wielu pojechałoby rywalizować z kontrkandydatem. My pojechaliśmy wspólnie pokazać, że Polska zasługuje na dwie licencje. Los ponownie nam sprzyjał. Obu, bo po egzaminie FIBA zdecydowała, że obydwaj jesteśmy na tyle solidni, że chcą nas widzieć w swoich szeregach. Wylądowałem w niebie, lecąc już pierwszą klasą. W takiej chwili człowiek czuje, że wchodzi na inny poziom, że otwierają się nowe drogi, nowe perspektywy, nowa ścieżka edukacyjna. Młodemu chłopakowi z LO 1 w Szczecinie niełatwo było marzyć o takich szczytach.
 
W roku 2013 sędziowałem pierwszy finał polskiej ekstraklasy, co było dla mnie gigantycznym wyróżnieniem. A potem? Okazało się, że znowu lecę w dół. Do 2016 roku mój rozwój się zatrzymał, w zasadzie trwałem w regresie. Dostawałem pojedyncze spotkania międzynarodowe, czasem trafił się jakiś letni turniej. A w Polsce? Było jeszcze gorzej – przez dwa lata nie sędziowałem finałów. Jako jeden z nielicznych sędziów międzynarodowych nie byłem zapraszany do tego grona. To był jednocześnie okres, kiedy mocno zaangażowałem się biznesowo jako dyrektor sprzedaży w krakowskim Radissonie. Koordynowałem multum projektów – hotelowych, charytatywnych, innych. Rozdrobniłem się, widzę teraz jasno, że dzieląc moją uwagę i czas, nie byłem w stanie rozwijać się równolegle w tak szerokim spektrum, w równie skutecznym tempie. Wydawało mi się, że jestem na tyle pracowity, że wszystkiemu podołam. Sądziłem, że robiąc to samo, co robiłem wcześniej, uda mi się dalej rozwijać. Ale świat nie stoi w miejscu, inni poświęcali się w całości, aby osiągnąć swoje cele i walczyć o niewielką liczbę miejsc w nominacjach meczowych. Wtedy też dowiedziałem się, że mój serdeczny przyjaciel, który niewiele wcześniej rozpoczął międzynarodową karierę, a szedł przez nią jak burza, pojechał w 2016 roku na igrzyska olimpijskie. To była sytuacja klasycznego paradoksu. Z jednej strony bardzo się z jego sukcesu cieszyłem, a z drugiej widziałem, jak beznadziejnie stanąłem w miejscu. Świat galopował, a ja sterczałem jak wmurowany, moszcząc się w marazmie, wiedząc już, że Polska będzie miała mniej miejsc dla sędziów międzynarodowych i najprawdopodobniej zostanę skreślony jako ten, który jest najmniej rutynowany, najmniej rozpoznawalny. Byłem na prostej drodze do eliminacji. Czułem się fatalnie. Przecież włożyłem w to tyle pracy, pasji, ambicji.
 
Turnieje letnie w roku 2016 zapamiętam do końca życia. Jechałem z nastawieniem, żeby cieszyć się każdym momentem, bo być może to są moje ostatnie chwile w podróży międzynarodowej i trzeba każdą sekundę wykorzystać w pełni. To nieco fatalistyczne nastawienie przyniosło niezwykłe rezultaty, odrodziłem się, nagle zyskałem nową jakość. Stałem się bardzo skoncentrowany i zmotywowany. Zyskałem swobodę i lekkość sędziowania, jakiej mi brakowało. Wiedziałem, że po igrzyskach w Rio zaplanowano camp szkoleniowy w Czarnogórze. Wziąłem głęboki oddech, zdecydowałem, zaryzykowałem i pojechałem. To było wspaniałe doświadczenie, dużo się nauczyłem, a potem? Dostałem zaproszenie do sędziowania zupełnie nowych rozgrywek Ligi Mistrzów FIBA, po kolejnych 10 miesiącach nominację na mistrzostwa świata do lat 19. Prawdopodobnie na tamtym campie dostrzeżono we mnie potencjał i umiejętność wdrażania feed-backu oraz szybkiego reagowania na zmieniające się wymagania. Tamten moment był game changerem, fundamentalnym przyspieszeniem mojej kariery. Sędziowałem coraz więcej międzynarodowych, dużych turniejów, pojawiły się pierwsze międzynarodowe mecze finałowe. Nie byłoby tego, gdybym nie zaryzykował i nie postawił wszystkiego na jedną kartę. Tak jak moja pozycja poza krajem szybko rosła, tak czułem, że środowisko w Polsce nadal patrzy na mnie z lekkim niedowierzaniem. Jak to się stało, że ktoś dostrzegł we mnie potencjał, skoro przez tyle lat byłem taki przeciętny?
 
Wreszcie, w 2019 roku, pojechałem na mistrzostwa świata. Super, jadę na czempionat globu, to jest coś niesamowitego, pomyślałem. Posędziowałem tam kilka świetnych, istotnych meczów, ale popełniłem jeden, jedyny błąd, poprzez który wróciłem do domu. Moment był fatalny, błąd bezlitośnie wyeksponowano medialnie. Znowu byłem na lodzie. Każdego dnia w świadomość wwiercały się brutalnie pytania. Co teraz będzie? Czy to jest koniec? Czy mam jeszcze szansę? Bardzo, chyba jak nigdy dotąd, na nią czekałem.
 
Tuż przed pandemią miały przyjść nominacje na turniej olimpijski w Tokio. Ktoś mi poradził, żebym sprawdził aplikację dotyczącą podróży, bo z niejasnych przyczyn ta informacja poprzedzała nominację. Z drżeniem serca otworzyłem aplikację i zobaczyłem mój bilet lotniczy do Tokio! Co się później okazało? Bilet został anulowany, a nominacja nigdy nie przyszła. Trafiłem na listę rezerwowych, czyli po raz kolejny spadłem z wyimaginowanego szczytu. Bolało jak nigdy. Szczególnie świadomość, że moje marzenie oddala się na co najmniej kolejne cztery lata! Niezawodny los znowu zachichotał mi w ucho, przynajmniej w 2020 roku, bo następny był jego absolutną antytezą. Na szczęście, które znowu zaczęło mi sprzyjać. Dostałem kolejno nominację na mistrzostwa świata do lat 19. oraz na mistrzostwa Europy kobiet. Mój kumpel mnie zmotywował, mówiąc: pojedź tam, po prostu zrób to najlepiej, jak potrafisz, to nic, że nie pojedziesz na igrzyska. Tak uczyniłem, włożyłem w te dwa turnieje całe serce, a tuż potem, w tym samym roku dostałem do sędziowania dwa finały pucharów europejskich: FIBA Europe Cup, Ligi Mistrzów oraz Pucharu interkontynentalnego, co sprawiło, że był to najbardziej spektakularny rok mojej przygody z koszykówką. Rok pięciu finałów. Dostałem solidną rekompensatę za utracone igrzyska, znowu wspinałem się pod górę, będąc tuż przed szczytem. Po latach myślę, że nigdy nie miałem być nominowany na imprezę w Tokio, a bilety były wystawione po prostu dla szerszego grona osób, również tych rezerwowych. Ale przez długi czas interpretowałem to jako utraconą szansę, która była już tak blisko.
 
Wreszcie pojawił się rok poprzedni. Pojechałem na mistrzostwa świata do Japonii, czułem, że jestem gotów, aby poprowadzić tam istotne mecze. W rundzie grupowej przydzielono mi ich siedem, bardzo dużo, więc czułem, że mam spore szanse, aby pozostać na rundę finałową. Niczym grom z jasnego nieba uderzyła we mnie informacja, że mam wrócić do domu. Ciężko było to strawić, gdy człowiek ma takie oczekiwania w stosunku do siebie. Do tego dochodziła świadomość, iż tylko ośmiu Europejczyków zostało w rundzie finałowej, więc to oni, bo system jest bezlitosny, będą priorytetowymi sędziami z naszego kontynentu, którzy najpewniej pojadą na kolejne igrzyska olimpijskie. Moje szanse stały się (znowu!) statystycznie i logicznie niewielkie. Moje marzenie po raz kolejny się oddalało, zamiast upragnionego szczytu pojawił się kolejny dołek i trzeba było sobie z tym poradzić. Wtedy przyszła nominacja na czwarty z rzędu Final Four Ligi Mistrzów. Myślę, że dobrze zaprezentowałem się w tych meczach, a progres, jaki zrobiłem w ciągu roku sprawił, że znalazłem się na szerokiej liście nominowanych na Paryż, a wkrótce, po dalszych obserwacjach i ewaluacjach, moje nazwisko trafiło na wąską listę. Doczekałem się zatem.
 
Jeśli ktoś z boku, nieświadomy tych wszystkich zawirowań, spojrzałby na moją drogę do finału Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, wyrażoną w kolejnych sędziowanych meczach, prestiżowych zawodach, w których miałem honor uczestniczyć, mógłby śmiało powiedzieć, że to autostrada do nieba, że Wojtek Liszka to klasyczne dziecko szczęścia, pnące się po czerwonym dywanie do góry. Właśnie dlatego zdecydowałem się na ujawnienie szczegółów, pełną szczerość i otwartość, podzielenie się moimi zwątpieniami i stresem, abyście wiedzieli, że sukces bywa przyrodnim bratem klęski, a podręcznikowe paradygmaty mają się do życia, jak teoria do praktyki. Ja po prostu starałem się nie poddawać, otrzepywać po upadku, wyciągać wnioski i iść dalej. Tylko tyle. Starałem się też poświęcać temu, co robię przynajmniej 15 minut dziennie więcej niż inni. Przez te wszystkie lata zebrało się więc multum godzin, i to zrobiło różnicę, którą mogłem przekuć w możliwość skutecznego działania. Nie byłoby to jednak możliwe, gdybym nie był otoczony tyloma wspaniałymi ludźmi, którzy mnie wspierali i motywowali przez te wszystkie lata. Pamiętajcie – nie ma uniwersalnego wzoru na sukces, jego definicję każdy układa sam…

 
Wysłuchał: Tomasz Mlącki

Zaloguj się
Informacje
Branża
Personalia
Realizacje
Otwarcia
Obiekty
Catering
Technologie
Transport
Artykuły
Wywiady
Felietony
Publicystyka
Raport
Prawo
Biblioteka
Incentive travel
Prawo
Ogłoszenia
Przetargi
Praca
Wydarzenia
Galeria
Wyszukiwarka obiektów
Nasze projekty
MP Power Awards©
MP Fast Date©
MP MICE Tour©
MP MICE & More©
MP Impact©
Nasza oferta
Reklama i promocja
Content marketing
Wydarzenia
Konkurs
Webinary
Studio kreatywne
O nas
Polityka prywatności
Grupa odbiorcza
Social media
Kontakt
O MeetingPlanner.pl