Tomasz Mlącki: Mora, mora, czyli bzik kolonialny
Urlop należy traktować poważnie, jeśli chcemy uczciwie wypocząć, nie tylko od pracy, choć ten priorytet jest oczywisty. Trzeba sobie zrobić przerwę od wszelkich stresogenów, może z wyłączeniem kontaktu z najbliższą rodziną, choć są tacy, którzy i na ten czas się oddzielają, co bywa zbawienne dla spokoju ducha, ale może wzbudzać znaczące, atawistyczne podejrzenia. Mamy więc tutaj wyjątek, potwierdzający, jednakże, poprawność wakacyjnej reguły oddalenia od wszystkiego, co w długich między urlopowych okresach uwiera, przeszkadza, deprymuje, wkurza i rani. Wczasowicze nadwiślańscy, ze względu na specyfikę piekiełka naszego powszedniego, a szczególnie postępującej galopująco polaryzacji prapolskiej, powinni brać urlop przede wszystkim od „Polski właśnie”, wnikliwie, empatycznie i ze zrozumieniem odczytując te dwa słowa czwartego wieszcza, ewentualnie recytując pod nosem Lechonia w parafrazie: a latem niechaj lato, nie Polskę zobaczę…
Najlepiej, żeby nie skazywać się na wewnętrzną (geograficznie, choć nie tylko) emigrację krótkoterminową, wyjechać w miejsce tyleż dalekie, co nieuczęszczane przez rodaków, bowiem prawdopodobieństwo, iż wcześniej czy później zetrzemy się z nimi erystycznie w destynacji popularnej, nieuchronnie podnosząc temperaturę sporu z ciśnieniem tętniczym w parze, lub w parach kilku, jest ekstremalnie wysokie. A to ktoś zacznie wyrzekać na prawicę, wyglądając w nas sojusznika centrum, trzeciodrożnych lub lewicy, a to odwrotnie. Są też stada wyznawców, podróżujących niemalże po całym świecie, sformowane z jednostek bezkrytycznie wielbiących politycznie w ojczyźnie kogoś lub coś, a przy okazji opętanych prozelitycznym paradygmatem bezwarunkowego przekonywania innych do swojej, najswojszej oczywiście, racji, najupierdliwiej jak tylko można zresztą, ekstremalnie i nieempatycznie ewangelizujących myślących inaczej, nie dopuszczając ponadto jakiegokolwiek sprzeciwu wobec uwielbionego dogmatu. Ludzie tacy przypominają pewną postać z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, która wyrzucona drzwiami, wracała oknem, a wypchnięta przez nie właziła kominem, będąc „tak wytrwałą, że mogłaby zostać posłem albo ministrem”. Taka konsekwencja może skutecznie zatruć wypoczynek, więc jedyną sensowną opcją jest uprawianie wakacyjnej ojkofobii praktycznej, mądrze i skutecznie opancerzając się na te szkodliwe miazmaty za pomocą geografii. Urlop ma źródłosłów niemiecki (
urlaub) i pochodzi od erlauben – pozwolić, zezwolić. Nie powinniśmy zatem sobie pozwolić na to, aby inni pozwalali sobie wobec nas na zbyt wiele. Trzeba się zatem oddalić.
Miejsc takich, pięknych tyleż krajobrazem i kulturą, co i nieobecnością owych krzyżowców pod flagą biało-czerwoną, jest coraz mniej, ale szukać ich trzeba. Warto zajrzeć na Ocean Indyjski, bliżej afrykańskich wybrzeży, lądując na Madagaskarze, wyspie paradoksalnie bardzo polskiej, choć o tym nieco później. Przez dwa tygodnie pobytu mowę ojczystą usłyszałem tam dwakroć. Pierwszy raz był wymuszony, a drugi wyszeptany, więc równie dobrze mogłoby ich nie być w ogóle. Po kolei jednak. Czekaliśmy na prom, bo mostów w tym przepięknym kraju nie ma zbyt wiele, w drodze do Parku Narodowego Tsingy de Bemaraha, olśniewającej wyżyny o księżycowej urodzie, pełnej fantazyjnych granitowych sterczyn, przez które wiedzie wymagająca via ferrata. Wodny wahadłowiec miał zepsuty silnik, napędzały go ramiona pchaczy, więc kolejka i tak zwykle duża, urosła w dwójnasób. Z jednej z oczekujących terenówek, na której błotniku przymocowano watykańską flagę, wysiadł duchowny w białej, niczym papieska szacie, na widok którego stojący na przeciwnym brzegu tłum począł wiwatować. Franciszek to nie jest na pewno, więc pewnie nuncjusz, pomyślałem – i wiedziony fotograficzną zachłannością człowieka pragnącego zabrać do domu miejscowe uniwersum, wydukałem po francusku prośbę o zrobienie zdjęcia. Hierarcha uśmiechnął się, powiedział Bien, a ja dorzuciłem z dumą przedstawiciela najbardziej katolickiej, we własnym rzecz jasna mniemaniu, nacji świata: Je suis polanais. Riposta miała moc gromu z jakże jasnego wtedy nieba. No to możemy po polsku – usłyszałem. Okazało się, że spotkaliśmy jednego z dwóch czynnych na wyspie polskich ordynariuszy, wizytującego zdawaną właśnie lokalnemu następcy diecezję. Biskup z Poznania porozmawiał zatem dobry kwadrans z agnostykiem z Warszawy, ku obopólnej satysfakcji, na tematy ideowo indyferentne, życiowe, madagaskarskie, a jakże. Jak Polak z Polakiem, uczciwie, z szacunkiem i ciekawością, bez emocji, pewnie dlatego, że na obczyźnie. Przemiło tę rozmowę wspominam i serdecznie księdza Zygmunta pozdrawiam. Przez kolejnych kilkanaście dni polszczyznę praktykowaliśmy oszczędnie w wąskim, dwuosobowym gronie, aż do dnia wylotu, kiedy to usłyszałem wspomniany już szept w mowie Mickiewicza z ust dwójki turystów wypełniających kartę wyjazdu na lotnisku Ivato. Dwa tygodnie poza polskością – urlop życia! Do tej pory, choć podróżowałem intensywnie, będąc w ponad 100 krajach świata, to się nie zdarzyło. Nawet na maleńkim stateczku w drodze na Antarktydę też się rodak trafił, a było tylko 50 pasażerów. Co za wakacje, co za czas, cóż za sanatorium dla duszy skołatanej wojną polsko-polską pod flagą przez wszystkie strony konfliktu zawłaszczaną!
Madagaskar jest podróżniczego grzechu wart z wielu innych, poza tą wspomnianą, cenną z natury rzeczy tylko dla koneserów, przyczyną. Kilka impresji dla przykładu. Trzeba koniecznie zanurzyć się otchłań pulsującej Antananarywy, miasta, które mało śpi, prawie nie odpoczywa, trwając w niekończącym się transie pośród malowniczych wzgórz, gigantycznych targowisk oraz wąziuteńkich, stromych uliczek, stale pełnych ludzi. Kontrast czyni reszta wyspy, gdzie można podziwiać parki narodowe z zatrzęsieniem lemurów i multum kameleonów, od takich wielkości połowy zapałki, po okazy zbliżone rozmiarami do niewielkiego kota. Zachód słońca nad Kanałem Mozambickim nikogo nie pozostawi obojętnym, szczególnie jeśli nastąpi po wycieczce rybacką, tradycyjną łodzią na spotkanie wielorybów, których w lecie na madagaskarskich wodach jest ogrom, bo to ich odwieczne tereny rozrodcze, więc szanse na zobaczenie cielęcia są ogromne. Wreszcie baobaby, nazywane igraszką bogów, którzy mieli je w chwili gniewu wetknąć koroną w grunt, wystawiając korzenie na światło dzienne. Okazy w słynnej Alei Baobabów w Morondavie mają po tysiąc lat, a w promieniach zachodzącego słońca są skąpane w głębokiej, krwawej wręcz czerwieni, mogąc perfekcyjnie służyć Szekspirowi za scenografię lasu Birnam. Nie sposób nie wspomnieć o ludziach. Wyspa jest domem dla 18 plemion, każde to odrębny świat, tworzony przez inny język, kulturę i architekturę. Malgasze są życzliwi, otwarci, ciekawi i dumni, a mają z czego, bo wyspę skolonizowano ostatecznie dopiero pod koniec XIX wieku, na krótko, bowiem niepodległość odzyskała już w 1960 roku.
Co jednak wyróżnia ten kraj na turystycznej mapie świata, to sposób podróżowania. Infrastruktura jest słabo rozwinięta, połączeń lotniczych jest mało, a lokalne linie są nazywane Air Maybe, bo nigdy nie wiadomo, czy i o której samolot, na który mamy bilet wzniesie się w powietrze. Czekając na lot z Toliary do stolicy, stworzyliśmy krąg samopomocy pasażerskiej, śledzący naszego ATR-72 na flight radarze, z precyzją określającym, gdzie jest, i za ile będzie tam, gdzie na niego czekamy, bowiem niczego pewnego od obsługi nie dało się dowiedzieć. Ludzie się do siebie zbliżyli, rozmawiali, zaprzyjaźniali nawet, przedkładając magnetyzm serc ponad magnetyzm maleńkiego ekranu. Jak za dawnych, pozbawionych smartfonów lat. Człowiek na powrót, choć na kilka godzin tylko, stał się istotą prawdziwie społeczną, a nie sieciową. Historia wplotła się w teraźniejszość, aksamitnie. Także dla tej chwili warto było lecieć 17 godzin.
Podróżuje się tam przede wszystkim lądem, samochodami terenowymi, bo większość dróg to gruntówki, zastygłe w formie wyrzeźbionej przez ostatnie dni pory deszczowej na całe lato, wyboiste, wąskie i wymagające nieustannej uwagi. Te asfaltowe są niewiele lepsze, rozpaczliwie domagając się remontu. Kluczową postacią jest więc kierowca, będący jednocześnie przewodnikiem, mentorem, mechanikiem i medykiem, jeśli zajdzie taka potrzeba. Mistrzem po prostu. Jesteśmy, bez dwóch zdań, zdani na niego całkowicie. Nasz miał na imię Hery i był profesjonalnie perfekcyjny, pozostając jednocześnie otwartym, ujmującym człowiekiem. Merci, notre ami! Taka zależność to wyzwanie dla jednostek ukształtowanych w cieniu sloganów o triumfie woli, opętanych paradygmatem kontroli każdej sekundy swojej egzystencji, a poza wszystkim jakże skuteczna lekcja cierpliwości i pokory, zwerbalizowana w madagaskarskiej mantrze: mora, mora (wymawia się – mura, mura), co oznacza – powoli, powoli i jest kwintesencją życiowej filozofii Malgaszy. Pośpiech jest tam bowiem niewskazany, nieakceptowany, a w wielu przypadkach po prostu niemożliwy.
Podróżni poruszają się szlakami łączącymi najważniejsze atrakcje wyspy, więc mamy do czynienia ze strumieniami rozproszonymi, w których pojazdy wyjeżdżają rano z jednego hotelu, stając na wieczór w innym, najczęściej tym samym, bo ich liczba jest bardzo ograniczona. To stwarza kolejny asumpt do socjalizacji w dawnym stylu, można bowiem z radością czekać na przybycie ludzi, z którymi wiodło się ciekawe, ciepłe rozmowy poprzedniego wieczoru. Jak wieki temu w karawanach i oazach, siedzimy sącząc lokalne specjały, snując opowieści drogi, rozpięte między optymizmem a fatalizmem, w poszerzającym się gronie, dopisując kolejne jej rozdziały, nie trawiąc cennego czasu na siecioholizm, wyzwoliwszy się ze strachu bycia pominiętym, widząc jakże wyraźnie, że przemijamy tym szybciej, im mniej z ludźmi fizycznie przebywamy. To doświadczenie jest najcenniejsze, niespodziane i niebywałe, dając nieodpartą satysfakcję obserwacji stanu, w którym historia się powtarza w subtelnym remakeu, gdy widzimy, że wehikuł czasu jest w doskonałej kondycji, wspaniale służąc wszystkim.
Była mowa o tym, że Magadaskar to wyspa paradoksalnie polska, więc czas najwyższy rzecz wytłumaczyć. Są przynajmniej dwa historyczne konteksty, w których splotły się losy afrykańskiego i europejskiego kraju. Pierwszy to postać Maurycego Beniowskiego, środkowoeuropejczyka rzec można, bo przyznają się do niego Węgry, Słowacja i Polska. Persona to nader barwna, urodził się na terenie dzisiejszej Słowacji, nazywanej wtedy, w ramach kieszonkowego kolonializmu madziarskiego, Górnymi Węgrami (Felvidék), brał udział w konfederacji barskiej, za co zesłano go na Syberię i Kamczatkę, z której to uciekł drogą morską przez Japonię i Tajwan do Makau, skąd poprzez francuskie kolonie na Oceanie Indyjskim i południowe wybrzeża Afryki dotarł do Europy. Ów obieżyświat czynnie wspierał także Stany Zjednoczone in statu nascendi. W imieniu Francji kolonizował Madagaskar, gdzie polska dusza dała o sobie znać, pozwalając Maurycemu diametralnie zmienić front, kiedy to stanął na czele tubylców jako „Ampansakebe”, czyli ktoś w rodzaju króla, najprawdopodobniej ginąc w potyczce z Francuzami, za waszą i naszą wolność – jak należy się domyślać, w 1786 roku. W Antsirabe, mieście w centralnej części wyspy, jest nawet ulica jego imienia, choć sponsorowana akurat przez towarzystwo przyjaźni malgasko – madziarskiej, bo i nasi bratankowie roszczą sobie doń prawa.
Właśnie – tu dochodzimy do słowa kluczowego – rościć, które wyjaśni drugi kontekst historyczny, tym razem sprzed niecałych stu lat, z międzywojnia. Otóż, o czym mało kto wie, w II RP powołano organizację o dumnej nazwie: „Liga Morska i Kolonialna”, której zadaniem było propagowanie rozwoju floty, jako że w kraju tuż po odzyskaniu niepodległości takowa praktycznie nie istniała, i co akurat było projektem jak najbardziej godnym wsparcia. Chodzi jednak o drugi człon nazwy. Przy morskiej okazji, zupełnie poważnie, żądano również dla Polski kolonii, organizując pod tym hasłem nierzadkie, licznie frekwentowane manifestacje, zupełnie nie bacząc na fakt, iż świat został w tym względzie ostateczne podzielony. Motywowano rzecz dwojako: rekompensatą za krzywdy historyczne, czyli klasycznie oraz aspiracjami mocarstwowymi, twierdząc, iż kraj tej wielkości i rangi nie może kolonii nie posiadać. Wskazywano nawet kandydatury – byłe kolonie niemieckie oraz opromieniony mitem Beniowskiego Madagaskar właśnie. W 1936 roku do komponentu kolonialnego dodano, przygotowany w MSZ i przedstawiony w Lidze Narodów, element antycypacyjny rugów etnicznych, najpoważniej prawiąc o pozyskaniu terenów do nieodzownej, jak mówiono, emigracji ludności żydowskiej, stąd niesławne hasło o „Żydach na Madagaskar”, wykrzykiwane w ramach przeróżnych nacjonalistycznych przedwojennych, nomen omen, wzmożeń. Jak widać, nawet nie słysząc mowy, nie sposób się od polskości uwolnić, jest nieustępliwa, nieubłagana, nieprzejednana i niezmordowana, nie dając szans na ucieczkę, więc, chcąc nie chcąc, zamiast lata i tak Polskę zobaczysz. Zawsze i wszędzie.
Ostatnio wyszła arcyciekawa książka Grzegorza Łysia pod wielce trafnym tytułem: „Bzik tropikalny, II RP przypadki zamorskie”, opisująca ów fantazmatyczny amok mocarstwowo-roszczeniowy w kraju, który przecież przez stulecia kolonizował niezwykle skutecznie ziemie na wschód odeń leżące, a które w wyniku atrofii woli przetrwania państwowości utracił, głównie na rzecz Rosji. Innymi słowy, zgasłe imperium kolonialne w stylu wschodnim, domagało się „kolonij zamorskich”, aby zostać imperium zaborczym w nowoczesnym, zachodnim, sui generis, stylu, za darmo zresztą. Kraj nasz, co zdaje się powtarzać regularnie, cierpi okresowo na mania grandiosa, co i raz ćwicząc sprężyste powstawanie z kolan, chcąc wskoczyć do superligi mocarstw, na skróty zresztą, bez żmudnego procesu kumulowania wzrostu gospodarczo-społecznego, natychmiast, niecierpliwie (mora, mora się kłania!), roszcząc od świata, przed wojną, lub Europy, jak ostatnio, uznania tego jako fait accompli, bo tak się nam należy. Bo przez zabory nie osiągnęliśmy odpowiedniej pozycji, więc resentyment dziejowy, bo jesteśmy krajem, który według powszechnego, narodowego mniemania spowodował światowy krach komunizmu, więc powód kolejny. Świat, co prawda, ma w tej kwestii raczej inne zdanie, uwzględniając w owym procesie przyczyny o charakterze obiektywnym i geopolitycznym przede wszystkim, ale przecież nie wiedzą co czynią, nie mówiąc już o myśli. Sięgamy zatem nierzadko tam, gdzie wzrok nie sięga, czyniąc to jednak z zawiązanymi oczami, więc i efekty są niewidoczne…
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca