Tomasz Mlącki: Skok w bok, czyli event na energetyku
Lato za pasem, więc będzie jeszcze o zimie.
291 metrów! Tyle – 24 kwietnia, skoczył na nartach Japończyk Ryoyu Kobayashi, w Akureyri, sennej mieścinie na północy Islandii gdzie, i chyba w ogóle na całej wyspie, nikt wcześniej tej dyscypliny nie uprawiał. Stało się tak dzięki firmie, co to z uporem godnym wznioślejszej sprawy stara się dodać nam bezustannie skrzydeł. Rzecz była trzymana w ścisłej tajemnicy, więc gdy ów wynik ogłoszono światu, media, tradycyjne i społecznościowe, rozgrzały się do czerwoności.
Przeważały tony triumfalno-apologetyczne. Pisano o rekordzie świata, choć oficjalnie się w tej dyscyplinie takowych nie notuje, wynosząc zawodnika i sponsora pod, jakże stosownie, niebiosa. Prawie cały sportowy komentariat począł piać z zachwytu, podnosząc, że wreszcie prywatny biznes dokonał tego, czego na oficjalnych zawodach, organizowanych pod egidą FIS-u, zrobić się, ze względu na opieszałość, inercję i zachowawczość Międzynarodowej Federacji Narciarskiej, do tej pory nie dało.
Najbardziej krewcy władcy słowa, pisanego lub mówionego, wieszczą początek nowej ery, odrodzenie karlejącej dyscypliny, nowe rozdanie, przy okazji łajając władze wspomnianej federacji, czyli uprawiając ulubiony sport komentatorów od skoków, którzy to od lat na wyprzódki odsądzają funkcyjnych z FIS-u od czci, wiary, wizji i profesjonalizmu, mantrując przy okazji o zabijaniu piękna dyscypliny, trzymaniu zawodników na przykrótkiej smyczy, nadmierne szermowanie argumentem bezpieczeństwa, manipulacje z belkami, jednym zdaniem o antyreklamę sportu i działanie na jego szkodę. Ta weredyczno-wątrobiana narracja negatywna osiągała już szczyt kunsztu w przypadku niektórych komentatorów telewizyjnych, potrafiących pryncypialnie skrytykować a to sędziów punktowych, a to nieszczęsnego Czecha, co uruchamia słynny przycisk od zielonego światła, a to skrupulatnego sędziego od kombinezonów, a to wreszcie samego dyrektora Pucharu Świata. Celuje w tym szczególnie pewien prominentny komentator Eurosportu, immanentnie nakręcając się emocjonalnie, komentując z coraz to bardziej słyszalnym, charakterystycznym poświstem, aby wreszcie wybuchnąć niczym wiadomy wulkan na wiadomej wyspie, po czym rozbrajająco skonkludować: „no, bo się zdenerwowałem…”. Panie Igorze, jak się mówi do milionów, to trzeba się umieć powściągnąć, młodzież słucha, ona się uczy!
Wracając jednak do islandzkiego przypadku – FIS stwierdził, że tego wyczynu uznać za najdłuższy skok w historii dyscypliny nie zamierza, bo jeśli na rzecz spojrzeć z dystansu, rodzi się wiele pytań. Po pierwsze, skoku nie wykonano na homologowanej skoczni, a na naprędce zaimprowizowanej konstrukcji, wykorzystującej stok narciarski. Można by to nawet uznać za powrót do korzeni, bowiem już pradziadowie nasi uklepywali na zboczach śniegowe konstrukcje, aby choć przez chwilę sobie poikarzyć, skacząc parę czy paręnaście metrów. Po drugie, skoku nie oddano w ramach zawodów, gdzie zawodnicy mają do dyspozycji tylko dwie próby w krótkim odstępie czasu, a rywalizują w gronie 50 osób. Tu skakał jeden, przez dwa dni, do skutku, czyli dopóki nie osiągnie założonej, rekordowej odległości. Satysfakcja, jak dla mnie, dość marna. Po trzecie, niejasne jest, czy i kto kontrolował zawodnika w kontekście kombinezonu, antydopingowo, siły wiatru etc. Po czwarte wreszcie, należy zasadniczo zapytać, czy mamy do czynienia ze sportem
sensu stricte
, czy też raczej z event marketingiem w sportowym kostiumie. Retorycznie zresztą.
Z drugiej strony – każdy skoczek Kobayashiemu tego lotu zazdrości i radby pofrunąć tyleż samo, albo i więcej, na tej, czy innej tymczasowej skoczni. Sam reprezentant Japonii nie miał zresztą wyjścia, bo jest w stajni czerwonego byka i siłą rzeczy ma zapewne w kontrakcie otwartą klauzulę obligującą go do uczestnictwa we wskazanych przez sponsora akcjach marketingowych. A tam, jak to w korpo, rządzą półbogowie, co to nie rozumieją znaczenia słowa „nie”, nie znają też zapewne Mickiewicza, ale to o siłach na zamiary mają wczipowane w biznesowe geny. To kwestia czasu, kiedy takie eventy, w zwiększonej obsadzie i w bardziej zbliżonym do pucharowego formacie, zacznie się organizować tu i ówdzie, z wielką dla lokalnych przedstawicieli przemysłu spotkań satysfakcją, bo jest przecież spore grono zasobnych kibiców tej jakże widowiskowej dyscypliny, gotowych zapłacić więcej niż dużo, aby dolecieć w nieoczywiste miejsce, z gwarancją obserwacji bicia „rekordu świata”. W takiej odsłonie z tego sportu zostanie niechybnie adrenalina i ryzyko, a reszta będzie czystym show. Nieustającym i bez krępujących przepisów. Zawodnicy podpiszą odpowiednie dokumenty, zdejmujące, w razie czego, odpowiedzialność z organizatora i hulaj dusza z ciałem w parze. Triumf woli na zaimprowizowanym mamucie. Lecę, bo chcę, jak śpiewały Wilki…
Można z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnościom przyjąć, że jesteśmy świadkami narodzin nowego formatu i odmiennej jakości. Kiedyś, w latach dominacji telewizji, spajano informację z rozrywką, kreując infotainment – hybrydę łączącą, zdawałoby się niepołączalne, czyli poważną treść z rozrywkową formą. Te kilka skoków na dalekiej wyspie to nic innego jak short (show + sport). Nazwa, nomen omen, w dzisiejszych niecierpliwych czasach, jak ulał, a raczej uleciał…
Autor: Tomasz Mlącki
Cykl felietonów: Metafizycznie, merytorycznie… Tomasz Mlącki
Tomasz Mlącki, który od ponad 25 lat współtworzy wydarzenia, które przypisać można do każdej z liter akronimu MICE, tym razem stara się dochodzić do istoty rzeczy, patrząc z szerszej perspektywy. Interesuje go złożoność świata, i chętnie zrezygnuje z branżocentrycznego punktu widzenia, by pokazać, że to, co tworzymy nie jest oddzielną wyspą, a wszystko dzieje się w szerszym kontekście. Kontekście, o którym w codziennym pędzie nierzadko zapominamy.
Metafizycznie, merytorycznie… czwarty wtorek miesiąca